Szkolna Gazeta Internetowa Liceum Ogolnoksztalcacego im. Mikolaja Kopernika w Tarnobrzegu

What the world needs now   

Dodano 2011-12-01, w dziale recenzje - archiwum

Ostatnio daje się zauważyć nowy trend w komediach romantycznych, zwłaszcza tych świątecznych, które robione są na jedno kopyto, chociaż nie znaczy to wcale, że wszystkie są równie beznadziejne. A wszystko zaczęło się prawdopodobnie od „Love Actually” (polski tytuł „To właśnie miłość”), brytyjskiego filmu z 2003 roku.

/pliki/zdjecia/what1.jpg

Teoretycznie standard – Hugh Grant, brytyjski akcent, śnieg, choinka i happy ending. Ale tym razem to już nie takie oczywiste. Wspomniany film był swego rodzaju nowością, bo większość dotychczasowych komedii romantycznych opierała się na schemacie: dwójka obcych sobie ludzi poznaje się i zaprzyjaźnia, a następnie zakochuje się w sobie. Potem kłócą się i rozstają, a wszytko przez nieporozumienie. W końcu wracają do siebie i żyją długo i szczęśliwie. Obejrzałam już bardzo wiele tego typu obrazów, więc wiem o czym mówię. A tutaj – suprise.

„Love Actually” opowiada kilka historii o miłości, których bohaterowie są ze sobą lekko powiązani. Jest premier zakochany w swojej młodej asystentce, siostra premiera posądzająca męża o zdradę i sam mąż, na którego ochotę ma sekretarka Mia. Mia przyjaźni się z kolei z właścicielem galerii, który kocha się w żonie swojego najlepszego przyjaciela, etc, etc. A w między czasie w każdym telewizorze/radiu pojawia się stary rock’n’rollowiec, który przerabia swój przedawniony hit na kiczowatą piosenkę o świętach. Bo to święta są tematem wiodącym w tym filmie. Wszystko rozpoczyna się pięć tygodni przed gwiazdką i w wieczór wigilijny się kończy. Historie są słodko - gorzkie, niektóre zabawne, niektóre naprawdę romantyczne, a niektóre dosyć przykre. Wszystkie jednak opowiadają o tym samym: o wielkiej potrzebie miłości, jaka kryje się w każdym człowieku: niezależnie od jego pozycji społecznej czy wieku. Film zrobił dobre wrażenie nie tylko na mnie, bo znam wielu ludzi, którzy cenią go równie wysoko. Jest na liście moich ulubionych filmów i oglądam go często (nie tylko w zimie). Oglądam go zawsze, gdy tylko najdzie mnie taka ochota. Dlaczego? Bo jest niezwykle inspirujący.

To samo stwierdziła zapewne Kim van Kooten, autorka scenariusza do holenderskiego filmu „Alles is liefde” (tytuł tłumaczony jako „Miłość jest wszystkim”), który jest niemalże kopią tego, opisywanego przeze mnie powyżej. W tym filmie z 2007 roku zbliża się nie tyle wigilia, co piąty dzień grudnia, czyli Sinterklaas (holenderski odpowiednik dnia Świętego Mikołaja) i ponownie mamy do czynienia z różnymi postaciami powiązanymi ze sobą w podobny sposób jak w „Love actually”. Tutaj zamiast premiera mamy księcia Valentijna, który traci głowę dla Kiki i to nie Karen, ale Simone podejrzewa męża o zdradę. Nie brakuje też zakochanych dzieciaków, tak jak to ma miejsce w produkcji brytyjskiej, chociaż w tym przypadku jest to raczej mało ciekawie przedstawione (w „Love Actually” historia małego zakochanego Sama była bardzo ciepła i zabawna). /pliki/zdjecia/what2.jpgNiestety „Alles is liefde” nie przypadł mi zbytnio do gustu. Chociaż to z założenia komedia, mnie rozśmieszył tam tylko jeden dialog. Uczucia bohaterów też nie były zbyt ciekawie przedstawione. Plusem jest tu jednak postać Jana – starszego mężczyzny, który wróca do Holandii, by spotkać się ze swoją żoną, której nie zastaje już „na tym świecie”. Zupełnie przypadkiem udaje mu się natomiast zagrać dla telewizji Sinterklaasa, oczarowując ludzi szczerością i prostotą. Oprócz Jana film nie ma zbyt wielu mocnych stron – no może jedynie fajnie dobrany soundtrack.

Polska również stworzyła swoje własne „Love Actually”, które od kilku tygodni możemy oglądać w kinach pod tytułem „Listy do M.”. Film ten - podobnie jak i dwa poprzednie - opowiada historie różnych ludzi – bliższych i dalszych sobie, a cała akcja rozgrywa się w wigilię (koniec historii to już poranek Bożego Narodzenia). „Listy do M.” wcale nie okazały się wielką klapą, choć tak podejrzewałam. Nie jestem fanką polskich filmów, a zwłaszcza komedii romantycznych, bowiem te robione są w naszym kraju bez szczególnego zastanowienia. Wszystkie tak samo nudne i przesłodzone, a poczucie humoru… no cóż. Na dodatek obsada: Tomasz Karolak, Katarzyna Zielińska… obie te twarze dawno już mi się „przejadły”, no ale z drugiej strony Maciej Stuhr, święta… i nasze tarnobrzeskie „kino”, które nie potrafiło mi zaoferować niczego innego w dniu urodzin mojej mamy, kiedy to postanowiłam wybrać się z nią do kina. No trudno – ryzyk, fizyk.

Oczywiście widać w tej polskiej produkcji elementy zaczerpnięte z „Love Actually” i „Alles is liefde”, ale historie przedstawione w naszych „Listach do M.” różnią się zasadniczo i nie wszystkie są słodkie i piękne. Mamy tu do czynienia z wypalającym się małżeństwem Szczepana, który w wigilijny poranek jakimś cudem przeżył skok z ósmego piętra i odkrył magię świąt. Mamy też drażniącego widza (szczególnie na początku) Melhiora (w tej roli wspomniany wcześniej Tomasz Karolak), który dopiero na samym końcu jest w stanie wycisnąć z nas łzy. Ja je powstrzymywałam tylko dlatego, że miałam pomalowane rzęsy. Film porusza też problemy pracoholizmu i alkoholizmu, chociaż nie jest to zbyt obszerny wątek i nie determinuje filmu. Jest tu też słodka historyjka w iście brytyjskim stylu (olśniewająca Roma Gąsiorowska). Początek historii jej bohaterki, Doris, wprawia nas w ciepły i pogodny nastrój, taki sam, jaki można odczuć oglądając te sympatyczne produkcje z samym Grantem. /pliki/zdjecia/what3.jpgA tu proszę, proszę - film jest polski! Niezwykle dobrze – moim zdaniem – została pokazana postać zimnej z pozoru Małgorzaty, która wcale nie okazała się taką straszną babą, jaką wydawała się na początku. Cóż, nie warto oceniać po pozorach - nieprawdaż? Zwłaszcza, że Katarzyna Zielińska nie zdominowała filmu i na ekranie pojawiała się niezwykle rzadko.

Szczerze mówiąc dawno nie widziałam tak dobrego polskiego filmu, szczególnie jeśli chodzi o ten gatunek. Z kina wyszłam cudownie nastrojona i lekko wzruszona. Wiadomo, że jest to raczej typ filmu, który bardziej zadowoli kobiety niż mężczyzn, ale mimo to polecam go wszystkim. „Listy do M.” są nie tylko wzruszające ale i bardzo zabawne. Dużo błyskotliwych dialogów i zabawnych scen, czego zdecydowanie brakowało mi w „Alles is liefde”. I chociaż na początku martwiłam się, że zabiorę mamę na coś żałosnego, okazało się, że lepiej trafić nie mogłam. Mama była bowiem nie mniej zachwycona niż ja. Nowy model romantycznej komedii przypadł mi do gustu. Ważne jest bowiem, by opowiadane historie były różne od siebie, a narracja nie monotonna, co widoczne jest aż nazbyt mocno w tym „starym wzorcu”, o którym pisałam wcześniej. Gdyby z każdej historii zawartej w każdej z tych produkcji stworzyć osobny film, nie miałoby to w sobie takiej magii, a tak, gdy połączono te różne sytuacje, opowiadane historie zyskały wyraźny sens: każdy z nas potrzebuje miłości. Informuje nas nawet o tym piosenka promująca najnowszy z opisanych przeze mnie filmów: „What the world needs now”.

Ideałem dla mnie pozostanie jednak nadal niedościgniony „Love actually”. Sprawiedliwie muszę jednak dodać, że „Listy do M.” są już całkiem blisko tego pierwowzoru i całkiem blisko brytyjskiego stylu. Polak potrafi! Oczywiście tylko wtedy, jeśli zechce.

Grafika:

Oceń tekst
  • Średnia ocen 5.2
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
  • 6
Średnia ocena: 5.2 /19 wszystkich

Komentarze [1]

~wiki
2011-12-02 17:24

Love actually – kocham. Listy do M. – mam wielką ochotę obejrzeć, dzięki Tobie jeszcze bardziej ;-)

  • 1

Dodaj komentarz

Możesz używać składni Textile Lite

Aby wysłać formularz, kliknij na słonia (zabezpieczenie przeciw botom)

Najaktywniejsi dziennikarze

Luna 100luna
Komso 31komso
Artemis 25artemis
Hush 11hush

Publikujemy także w:

Liczba osób aktualnie czytających Lessera

Znalazłeś błąd? - poinformuj nas o tym!
Copyright © Webmastering LO Tarnobrzeg 2018
Do góry